Pracuję nad utrwalaniem nazwiska - tyle mi ojciec zostawił w testamencie, rozstrzelany w Auschwitz gdy miałem siedem lat.

Księgi ofiar i męczeństwa

Z autorem JERZYM KLISTAŁĄ rozmawia BEATA ZMLEWSKA-PAŁYGA

Rodowity rybniczanin, Jerzy Klistała ma 74 lata. Sprawia wrażenie osoby serdecznej, energicznej, otwartej. Mieszka w kawalerce w dziesięciopiętrowcu, jednym z wielu w Bielsku-Białej. Jest na emeryturze, ale pracuje po kilkanaście godzin dziennie, przerywając pracę wypadem na rower czy w góry. Od 1989 roku tworzy opracowania z biogramami osób, które zginęły w hitlerowskich obozach śmierci. Jedne są króciutkie, inne rozbudowane, jak te poświęcone najbliższym: ojcu Janowi Klistale i wujkowi Stanisławowi Sobikowi, który zorganizował i prowadził Związek Walki Zbrojnej Armii Krajowej w okręgu rybnickim od 1940. W 1943 roku obaj i 58 innych osób w wyniku pułapki zostało aresztowanych i uwięzionych w obozie koncentracyjnym w KL Auschwitz-Birkenau, a następnie skazanych na śmierć. Starszy syn Jana Klistały miał 7 lat. Ponad 50 lat później zaczął systematycznie szukać wiadomości o ojcu, wujku, o wszystkich, którzy byli z nimi połączeni wspólną ideą. Niektórych, którzy przeżyli obóz, mógł poznać osobiście. Dla postronnych osób spisane biografie nie mają wielkiego znaczenia, ale dla rodzin, które czasem ze zdumieniem odkrywają, że ktoś opisał ich krewnego, odnalazł i połączył wszystkie możliwe dostępne wątki jego życia i śmierci są bezcenne. W tej chwili to 5150 opublikowanych biogramów mieszkańców ziemi rybnickiej, oświęcimskiej, bielskiej i żywieckiej. Wszystkie zawarte w książkach, których trudno szukać w księgarniach. Wydane za wyproszone i własne pieniądze, jak twierdzi autor, nie cieszą się dużym wzięciem wśród księgarzy, ale wśród tych, których rodzin dotyczą - jak najbardziej.

Kiedy pan zaczął się tym interesować?

Zabrałem się za to bardzo późno, kiedy do tego dojrzałem. Nie inaczej: kiedy zobaczyłem, że rozpoczęło się lansowanie solidarnościowych bohaterów, zacząłem się zastanawiać dlaczego robi się z nich ważniejszych niż tamtych, którzy stracili życie. O tych było tak cicho. Według mnie byli niedocenieni.

- Nie lubił pan Solidarności?

- Nie, to w ogóle nie o to chodzi. Po prostu pojawili się teraz nowi bohaterowie, zaś o innych, znacznie bardziej ofiarnych, często zamęczonych na śmierć w nieludzkich warunkach kompletnie zapomniano. Byłem sfrustrowany, a poczułem się jeszcze gorzej, gdy gromadząc materiał o AK w okręgu rybnickim, przekonałem się w rozmowie z tym ludźmi, że nikt się do tej pory nimi nie zainteresował. To chyba mnie pobudziło do takiego intensywnego działania.

Zawiodłem się, bo dla mnie AK było ideałem. To była organizacja, pod której sztandarami zginął mój ojciec, wujek ją tworzył, potem razem z ciocią zostali aresztowani. W rodzinie cały czas się tym żyło, posyłało się paczki, myślało o ratunku. Dorastałem w przekonaniu, że pamięć o tych ludziach jest poukładana, zabezpieczona przez tych, którzy powinni o to zadbać. Po jakimś czasie chciałem się tym zainteresować bliżej, zacząłem poszukiwać. Zorientowałem się, że na ten temat jest wiele przekłamań i to mnie zmobilizowało, właściwie zmusiło do działania. Byłem rozgoryczony, że ci, którzy powinni byli o to zadbać nic nie zrobili. Nie mogłem się z tym pogodzić, a wystarczyło choćby powielać wydane w Katowicach w 1958 roku opracowanie dr. Alfonsa Mrowca "Z dziejów okupacji hitlerowskiej w Rybnickiem" (Śląski Instytut Naukowy, Biblioteczka wiedzy o Śląsku). Jest tu podane kto był założycielem ZWZ/AK w Rybniku, co było dla mnie najważniejsze, bo to moje rodzinne miasto i dotyczyło mojej rodziny, bo organizację założył wujek Stanisław Sobik. Szukałem dalej, ale okazało się, że nie ma czego. Sam zacząłem więc zbierać te materiały, najpierw o swojej rodzinie, a potem u innych, bo przecież razem z ojcem i wujkiem aresztowano 60 innych osób z Rybnika. Organizacja została zdradzona - aresztowania miały miejsce w 1943 roku, od 11-13 lutego. Przecież ja tego zdrajcę też znałem... Docierałem do pamiętników, opowiadań, do ludzi, którzy przeżyli to wszystko. Dziwne, że nie pomyśleli o tym ci, którzy kontynuowali tradycję tej organizacji. Zdobyłem się na odwagę i szedłem od jednego do drugiego. Dowiadywałem się, zbierałem od nich wiadomości.

W jakim oni byli wówczas wieku?

Koło siedemdziesiątki. I nikt się nimi nie interesował. Józef Sobik (brat Stanisława), który wrócił z obozu, przeżył mnóstwo niesamowitych rzeczy. Kiedy przyszedłem do niego całym jego światem było to, co widział z okna swojego mieszkania. Był schorowany, niedowidział. Pytałem, czy ktoś go odwiedzał? Nie nikt. Więc sami nawzajem się wspierali, ci wszyscy szlachetni ludzie spod znaku AK.

Ile osób tworzyło ZWZ/AK w Rybniku?

- Doliczyłem się 120 z imienia i nazwiska.

- Do ilu pan trafił na początku i spisał ich relacje?

Czterech, pięciu. To byli ci najważniejsi. Wraz ze Stanisławem Sobikiem, który zginął, tworzyli organizację.

Z tymi materiałami pojechał pan do Oświęcimia.

- I trafiłem tam na dr. Adama Cyrę, który powiedział mi o książce "Inspektorat rybnicki ZWZ/AK". Kiedy to przeczytałam, byłem zaskoczony, bo były tam podane informacje, moim zdaniem nieprawdziwe, a przecież zaakceptowane przez Zarząd Okręgu Światowego Związku Żołnierzy AK w Katowicach, co próbowałem z nimi wyjaśnić. Wydaje mi się jednak, że tak naprawdę ta historia ich już nie interesowała, nie chcieli zajmować się tym co mieli poukładane i zamknięte.

- A pana wprost przeciwnie, bardzo to interesowało.

- Tak! Chciałem, żeby pokazali mi dokumenty. Przecież w tej broszurze napisano, że w pewnym okresie aresztowano sześć osób, podczas gdy ja ustaliłem, że było to 60. Jak można tak tymi ludźmi pogardzać?

- Wróćmy do Józefa Sobika...

- Początkowo, gdy do niego trafiłem, był nieufny, mimo że znał mnie jako małego chłopca. Potem nabrał przekonania i dał mi swój pamiętnik. Napisał go w latach 70. Tym pamiętnikiem wcześniej też się nikt nie interesował. To od niego dostałem spis ludzi z organizacji, którzy uczestniczyli w jej zebraniach. Zrozumiałem, a teraz to nawet odczuwam, że ludzie są mi wdzięczni za to, że to rozgrzebuję, że ich samych zmuszam do przypominania sobie pewnych rzeczy. Bo ja chcę przywrócić pamięć nie o tych wyższych rangą, ale o tych prostych ludziach. O takim człowieku, który pochodził gdzieś tam z zapadłej wioski i poczuł ten patriotyzm w sobie, zdecydował się na walkę z hitleryzmem niezależnie od konsekwencji, które mógł ponieść. Jak można o nich zapomnieć? Nawet rodziny często o tych własnych przodkach nie wiedzą. Dostaję w tej chwili cudowne e-maile od ludzi z całego kraju. Ostatnio, na przykład, z Warszawy. Wnuk razem z ojcem dziękują za zebrane informacje o dziadku, bo wiedzieli, że zginął w Buchenwaldzie, ale nie widzieli w jakich okolicznościach. A co ciekawe - ten człowiek był dyrektorem kopalni, w której ja sam pracowałem i zjeżdżałem pod ziemię szybem nazwanym jego nazwiskiem. I takich listów mam mnóstwo. Ludzie się do mnie odzywają, bo poszukują informacji o swoich bliskich w internecie, a ja je zbieram i przekazuję.

Wszystkie pana książki są kopiowane w internecie?

Nie wszystkie, ale mam szczęście i pani kierowniczka biblioteki przy szkole sióstr Urszulanek w Rybniku założyła mi stronę internetową umieszczając tam cały słownik biograficzny mojej książki "Martyrologium mieszkańców ziemi rybnickiej, Wodzisławia Śląskiego, Żor, Raciborza w latach 1939-1945". Na stronie są także pokazane wszystkie pozostałe moje książki. Piszą do mnie ludzie pytając, gdzie można kupić te książki, na przykład ostatnio pani pochodząca z Wadowic, która teraz mieszka w Katowicach. Sam jej tę książkę zawiozłem. Była zaskoczona, że nie mogła jej kupić w Wadowicach. A ja oferowałem Wadowicom te książki, ale nie było żadnego zainteresowania.

- Pan ma dystans do tego, czym się zajmuje?

- Nie, ja tym żyję, przeżywam to, stale jestem między tymi ludźmi. To są wszystko moi bliscy. Sprawia mi to przyj einność, że mogę dla nich tyle zrobić. Widzę stale tego prostego, skromnego człowieka, który nie ma znajomości, żeby zaistnieć. A w tych organizacjach kombatanckich to teraz walczą tylko o to, żeby się nie narazić, żeby dostać kolejny medal, awans na wyższy stopień wojskowy.

- Proszę jednak nie wrzucać wszystkich do jednego worka.

- Ale ja mam tego przykłady, ja to doświadczam na sobie.

- Jednak nie może pan mówić, że wszyscy tak robią.

- Nie ma pani pojęcia, jak ja musiałem walczyć, żeby udowodnić, że Stanisław Sobik był założycielem organizacji. Znalazłem te dowody. Był list, (dotarłem do niego dzięki miesięcznikowi "Śląsk") w którym pisano "przyjeżdżał do nas do Krakowa na inspekcję komendant Stanisław Sobik".

- Może nie traktowano pana poważnie ze względu na brak jakiegoś tytułu naukowego, jakiś specjalnych uprawnień?

- Być może tak. Jechałem do koła Światowego Związku Żołnierzy AK w Wodzisławiu Śląskim z wieloma przesiadkami, tyle czasu, a na miejscu odprawiono mnie po pięciu minutach, na stająco, nawet herbaty nie zaproponowano i mogłem wracać z powrotem. Te materiały ich w ogóle nie interesowały. Przekazano je do Zarządu Okręgu w Katowicach, a potem przez półtora roku trwała korespondencja między nami, w której podważano różne sprawy łącznie z metodami tortur stosowanymi w Auschwitz. To jest dla mnie bulwersujące. Przecież to chyba byli koledzy, tak myślę. Jak można o kolegach zapomnieć... Ale j a to wszystko pomijam, dalej robię swoje i piszę o tych ludziach, bo robię to dla nich. Nie mam żadnego wielkiego przebicia, więc rozdaję te książki jak mogę i tyle.

- Ile osób pan opisał?

- 1300 osób w martyrologium rybnickim, 1300 w martyrologium oświęcimskim, 1300- martyrologium Bielska-Białej i 1250 - martyrologium ziemi żywieckiej. Teraz pracuję nad suplementem do tych wszystkich czterech książek, w którym będzie co najmniej 500 kolejnych nazwisk. Już łatwiej i szybciej trafiam do ludzi, którzy mogą mi coś przekazać, opowiedzieć. Na przykład pan Hieronim Woźniak z Żywca, redaktor miesięcznika "Nad Sołą i Koszarawą", który napisał przedmowę do martyrologium mieszkańców Żywiecczyzny, już po opublikowaniu książki zawiadomił mnie, że zdobył informację o następnych osobach. Natychmiast pojechałem do niego i dostałem to.

- Czyli dla niektórych jest pan kimś bardzo cennym, a dla innych pana praca nie ma żadnej wartości, nie jest to żadne pasjonujące zajęcie.

- W ogóle nie chcą się tego podejmować, bo to jest bardzo pracochłonne. Codziennie siedzę po 14,16 godzin przy komputerze. Poświęciłem temu całe życie osobiste, ale mnie to sprawia satysfakcję. Moim marzeniem jest teraz opracowanie martyrologium mieszkańców ziemi cieszyńskiej i już trafiłem na wspaniały kontakt. Pani doktor Helena Paszek z Zaolzia udostępniła mi prywatne archiwum swojego zmarłego ojca doktora Mazurka dotyczące Polaków z Zaolzia, którzy zginęli w obozach koncentracyjnych. Kiedy przyjechałem do tego domu oniemiałem z oszołomienia. 12 grubych tomów ręcznie zapisanych biogramami! No jak tego nie wykorzystać. Niby inni się do nich przymierzali, ale w końcu nikt tego nie ruszył. To jest ciężka praca, żeby to wszystko odczytać i przepisać ręcznie do komputera.

- Panu się chce.

- Tak! Jestem zachwycony tym materiałem.

- Gdyby miał pan określić do czego ma pan talent?

- Jedynie do poszukiwania i do pracy. Mama mnie nauczyła sumienności, a życie pokory i systematyczności.

- A dostał pan kiedyś jakieś wyróżnienie za swoją pracę?

- Żartuje pani.

- A chciałby pan?

- Powiem szczerze: byłem wychowywany w biedzie. Życie mnie nie rozpieszczało. Wychowywała nas, brata i mnie, samotnie matka, a przynależność ojca do AK, nawet jeśli zginął rozstrzelany w Auschwitz, też nie była atutem w życiorysie w latach po wojnie. Zawsze musiałem się ograniczać i nie stać mnie na wystawienierodzicom lepszego pomnika niż to, co robię. W Oświęcimiu nazwisko ojca - Jana Klistały jest teraz zupełnie inaczej kojarzone niż tylko z obrazem szarego człowieka z numerem. Mam tam w muzeum wspaniałych przyjaciół historyków, u których zyskałem jakieś uznanie i jest to dla mnie zaszczyt, bo jestem tylko technikiem mechanikiem. To mi wystarcza. Pracuję nad utrwaleniem nazwiska - tyle mi ojciec zostawił w testamencie, rozstrzelany w Auschwitz gdy miałem siedem lat. Dwukrotnie dostałem stypendium od Marszałka Województwa Śląskiego i wywiązałem się z tego zobowiązania. Być może dostanę je trzeci raz na opracowanie martyrologium ziemi cieszyńskiej. Ale niezależnie od tego i tak będę nad nim pracował. Byłem z moimi książkami u prezydentów Rybnika, Oświęcimia, Bielska-Białej... Nie mogą dać nawet 2 tys. zł.

- Jak pan myśli dlaczego tak jest?

- Nie są zainteresowani. Nie odczuwają potrzeby żeby coś robić dla tych swoich wyborców.

- Ale dlaczego nie odczuwają takiej potrzeby?

- Nie wiem, nie wiem dlaczego, jakoś trudno zrozumieć im to, że korzystają z dobrodziejstw suwerennego i demokratycznego państwa, za które oddali życie przodkowie tych ludzi, którzy teraz żyją w rządzonych przez nich miastach. Jak można tego nie czuć, to chyba jakaś znieczulica, bo mam wrażenie, że na wszystko inne pieniądze się znajdują. Na choinkę w centrum miasta jest, a na książki nie ma i wydział edukacji nie może ich rozprowadzić w szkołach.

- A kogo w szkole zainteresują takie książki?

- A z czego młodzież ma się uczyć historii o tych ludziach i czerpać wzorce patriotyzmu?

- Ale w szkołach niewiele jest nauki historii lokalnej, o ile w ogóle jakaś jest.

- I to jest żałosne.

- Mówi się, że historia jest najlepszą nauczycielką. Co to dla pana znaczy?

- Mnie w nauce historii przeszkadzało wkuwanie dat, bo przecież najważniejsze są fakty i wydarzenia, ludzie w procesach historii. Jeśli to jest ciekawie podane, to przemawia do innych. Byłem uczestnikiem kilku spotkań autorskich i ludzie byli z nich zadowoleni, mam nadzieję, że nie były to fałszywe komplementy. Czyli zapotrzebowanie jest, tylko niewielu chce się takimi tematami zajmować


Klistała Jerzy: Księgi ofiar i męczeństwa. Rozmowę przeprowadziła Beata Zamlewska-Pałyga. "Śląsk" 2010 nr 2 s. 22- 24.